O moich książkach

6 - Twarzą w twarz z samą sobą

Ten wpis powstał 19 sierpnia 2016 roku. Zadziwiające jest to, jak bardzo wszystkie moje wpisy są nadal aktualne we mnie. Wszystko, czego doświadczyłam, przez co przeszłam od momentu obudzenia jest nadal we mnie – żywe i kolorowe. Starego świata naprawdę nie ma. Teraz to sobie w pełni uświadamiam pisząc te słowa i mając zamiar trochę ten tekst przeredagować.
W swojej starej wersji był on mocno nieczytelny, pisałam niedomówieniami i półsłówkami, trudno byłoby wam zrozumieć, o co mi chodziło. Zatem zmienię to, gdyż i tak nosiłam się z zamiarem opowiedzenia wam historii zakończenia oficjalnego związku z moim mężem.
Nie ma co owijać w bawełnę, ale nie dobraliśmy się jako para zupełnie. Coś nas zauroczyło, wkręciliśmy się w siebie, szybko wzięliśmy ślub i dopiero potem po wielu latach okazało się, że to wszystko nie tak. Nie musieliśmy brać ślubu ze względu na ciążę, ale to już zupełnie inna historia. Po czterech latach, po mojej długo przemyśliwanej decyzji urodził się nasz syn. Zrobię teraz wielki krok w czasoprzestrzeni i dla tych, którzy interesują się relacjami przejdę od razu do sedna.
Co nas różniło? On jest zabawowy, ja domatorka, on lubi pić, ja nie i nie piję (chociaż i bez tego jak chcę umiem się dobrze bawić), on lubi seks, ja nie lubiłam (już to przepracowałam), on się wszystkiego czepia (Panna), ja mam wiele rzeczy gdzieś, jest punktualny do bólu, ja staram się być na czas, no jak będę to będę (też już nad tym popracowałam), jest gderliwym krytykantem, ja na ludzi patrzę zupełnie inaczej. (Pamiętajcie, że ja to piszę z mojego punktu widzenia, mnie to wszystko nie pasowało, ale na pewno jest ktoś, kto nie będzie miał z tym problemu.)
Co nas łączyło? Jesteśmy inteligentni, lubimy wycieczki, wyjazdy i pewne filmy Disneya, z których cytaty używamy po dziś dzień w nam tylko wiadomym kontekście. Lubimy też wypady do restauracji. Nie myślcie sobie, że ja go nie doceniałam. Po prostu do siebie nie pasowaliśmy. Poza tym, ja wówczas byłam zupełnie inną kobietą.
Kilka ostatnich wspólnych lat to była prawdziwa katastrofa. Dzisiaj już wiem (chociaż od dziecka coś mi w środku cicho o tym mówiło), że ja się kompletnie nie nadaję na żonę no i w ogóle nie chcę nią być. Nigdy nie marzyła mi się biała suknia ani domek z ogródkiem, ani gromadka dzieci. Brr. No, ale kto wiedział, a nie powiedział? Dzisiaj moja świadomość siebie jest niewyobrażalnie większa. Jestem starą duszą, która te domki, mężów i dzieci odhaczała wiele razy i ma tego po dziurki w nosie. Pod koniec naszej relacji mieliśmy coś na kształt otwartego związku, ze względu na syna. Był dzieckiem stadnym. Kiedy był mały zawsze sprawdzał, czy wszyscy są w domu. To ze względu na niego nasze rozstanie nastąpiło później niż wcześniej.
Zanim sobie uświadomiłam, że pora się rozstać nadszedł czas walki. To taki charakterystyczny okres w życiu kobiety, (może mężczyźni też tak mają, nie wiem), kiedy jest ona gotowa na wszystko, na każde poniżenie, byle scalić rodzinę. Mam i ja taki etap na koncie. Grunt, że nie za długo to trwało i się otrząsnęłam (dzięki Ci, mój Stwórco i za to). Wydawało mi się, że mój mąż, który był koło mnie i mnie kochał, zawsze będzie kochać. Że można przeciągać tę linę w nieskończoność, wykorzystywać to i cały czas mieć poczucie, że przecież wszystko co robię, robię w zgodzie ze sobą oraz abym była szczęśliwa i niech inni też sobie będą. No – czemu nie są?
Dzisiaj wiem, że to było igranie z jego uczuciami. Poszukiwałam szczęścia w podróżach, w poznawaniu nowych ludzi. Szukałam szczęścia tam, gdzie nie mogłam go znaleźć - poza mną. Nagle przyszło „bum”. Obudziłam się z „matriksa”. Okazało się, że prawdziwy świat wokół mnie, którego uporczywie nie chciałam zobaczyć jest taki, jakiego się naprawdę bałam. Miłość, którą miałam za pewnik – zniknęła. Moja wszelka samowola okupiona była poczuciem poniżenia, przegrania oraz smutkiem osób mi najbliższych. Nagle zapragnęłam wszystko naprawić, ułożyć od nowa, odbudować utracony raj. Wtedy jeszcze nie dopuszczałam do siebie myśli, że wszystko to już straciłam bezpowrotnie. Wbudowany program wojowniczki (Mars na ascendencie) ujawnił wszystkie swoje cechy. Działałam na oślep. Cięłam równo, idąc przed siebie z zamkniętymi oczami. Pokończyłam ciągnące się moje tematy i tego samego zażądałam od mojego męża. No bo przecież teraz JA chciałam dobrze. Teraz mi zależało. Czemu tak trudno to zrozumieć?
Wtedy nie załapałam, że to najzwyczajniej prawo przyczynowo-skutkowe dało o sobie znać. Było mi ciężko. Emocje się we mnie gotowały i chęć, aby wszystko było jak kiedyś przyćmiewała zdrowy rozsądek. Nie umiałam spojrzeć z dystansu, bo jak zawsze patrzyłam przez emocje. WŁASNE. Umordowałam się niemiłosiernie. Nadal własne szczęście i priorytety uzależniałam od niego. No, bo kiedy on będzie mnie kochał, to ja będę szczęśliwa. Taa, jasne. Mędrzec Jan usiłował mi to wytłumaczyć – ale gdzie tam. Kto by słuchał czegoś, czego nie chciał usłyszeć? No, na pewno nie ja. Tak też zrobiłam. Z uporem maniaka naginałam rzeczywistość pod własne wyobrażenie oparte na jeszcze większej iluzji niż wcześniej. Kurczę – zawsze było niebo, tylko na chwilę zaginęło i na pewno, jak się postaram, to je przywrócę. Ale stare niebo nie wróciło. Dlaczego? Ponieważ, kiedy ruszyłam raźno i ochoczo przed siebie w poszukiwaniu samej siebie, moja rzeczywistość też zaczęła się zmieniać. Stare niebo już nie byłoby dla mnie niebem. Ale tego jeszcze wówczas nie wiedziałam. W swojej naiwności wierzyłam, że dam radę. Złe założenia, złe podejście – nie mogło się udać.
Do brzegu – wtedy też mieliśmy takie rozmowy, niby pół żartem, niby pół serio, że jak ta nasza relacja będzie wyglądała jak się rozejdziemy. Nikt w to jakoś nie wierzył do momentu, kiedy mąż się wyprowadził. Za obopólną zgodą, chociaż w dużych emocjach.
Czułam się wtedy jakoś tak nie najlepiej z tym, jednocześnie odczuwając pewną ulgę. Następnego ranka powoli wzięłam głębszy oddech. Nasze życie się zmieniło, a ja uczyłam się normalnie oddychać i inaczej żyć.
Ale ten rok oprócz zmian w świecie fizycznym przyniósł mi również kilka małych oświeceń, na przykład: jeśli nie jesteś w stanie kogoś uszczęśliwić, pozwól mu odejść, bo on także zasługuje na szczęście – tak jak i ty. Albo: nie zatrzymuj kogoś na siłę tylko dlatego, że nie umiesz być sama. Albo: nie traktuj miłości innych ludzi jak błahostkę, bo nie ma nic cenniejszego od prawdziwych uczuć, którymi obdarzają cię inni. Tylko że musi być wzajemność. Bez niej zawsze ktoś będzie cierpiał. Ale to już jest element życia, którego musimy doświadczyć, bo tylko dotkliwa lekcja będzie skuteczna.
Wraz z jego odejściem rozpoczęłam nowy rozdział w życiu. Uczyłam się przewracać medal na drugą stronę – wykuć dobre ze złego. Uczyłam się samodzielności, radzenia sobie z problemami, w których na szczęście pomagali mi przyjaciele. Był to czas, który poświęciłam na ustalanie wartości, hierarchii i tego, co moje, a co nie.
Jak nasza relacja wygląda dzisiaj? Wszyscy nasi znajomi bliżsi i dalsi dziwią się, jak można się tak przyjaźnić po rozstaniu. Można. Chcę temu poświęcić odrębny wpis, bo temat uważam za ciekawy i może komuś, coś on da. Możemy na sobie polegać, dzwonimy i pytamy: co słychać? Rozwiązujemy tematy dotyczące naszego syna (prawie już 19-letniego). Jedziemy czasem w trójkę do kina albo do indyjskiej restauracji. Lubimy to po prostu.
Wiem już, że czasami nie da się inaczej, że musimy zmierzyć się z czymś, co wiemy, że przyniesie nam ból i płacz. Dlatego często rezygnujemy z działań. Ale nie ma się czego bać, bo kiedy przejdziesz ten najtrudniejszy odcinek drogi i uczciwie przyjrzysz się sobie, odpowiesz szczerze na kłębiące się w tobie pytania to zawsze – ZAWSZE – kiedy już dotrzesz do końca tego odcinka znajdziesz spokój i ukojenie. Bo to jest tak, jakbyś wreszcie zrzucił z siebie ciężkie ubranie, usunął wrzód, wyciągnął drzazgę – gdyż tak naprawdę oczyszczasz wówczas swoje serce, a nie ma nic piękniejszego niż jego blask.
Opublikowany: Blog

Zostaw komentarz